Bajka dla dzieci 10+ - Najlepszy przyjaciel psa

 W długie zimowe weekendowe wieczory lubię grzać stare gnaty przy kominku i popijając herbatę z rumem, rozmawiać z Azorem o życiu. Dziesięcioletni pies, o skołtunionych włosach, kładzie się na dywanie i patrzy mi pretensjonalnie w oczy. Potrafimy rozmawiać do samego rana zanim pierwsze promienie słońca nie zajrzą w okno. Mój wierny towarzysz jest mistrzem w stawianiu śmiałych tez i wyprowadzaniu ciętych ripost. Zwykle wspominamy te lepsze i gorsze momenty życia, zastanawiając się, co mogliśmy zrobić inaczej, albo dlaczego coś potoczyło się w taki a nie inny sposób. Nasze rozmowy najczęściej kończy Azor, wyprowadzając przeciwko mnie ciężkozbrojną artylerię.
– Uważam, że moje życie jest cenniejsze i mądrzej przeżyte niż twoje – stwierdził kiedyś znudzony, gryząc starego kapcia, który przypominał go tylko z nazwy. Pełny dziur, obstrzępiony i poklejony od psiej śliny lata świetności miał już dawno za sobą.
– Dlaczego tak uważasz? – zapytałem.
– Bo tak uważam – machnął ogonem, i ruszył w stronę miski, w której zalegały

pozostawione na czarną godzinę resztki suchej karmy. W sumie to zastanawiam się czasem, dlaczego nie nazwałem mojego pasa Arystoteles.

O szóstej rano dochodzi mnie dźwięk znienawidzonego mordercy snu. Każda komórka ciała błaga mnie na kolanach, abym wrócił w objęcia Morfeusza. Na szczęście w odpowiednim momencie pojawia się Azor, który nie pytając mnie o zgodę, proponuje usługę wylizania twarzy. W sumie nie jest to takie najgorsze, bo można dzięki temu zaoszczędzić na piance do golenia. Następnie spogląda na mnie podejrzliwie, machając ogonem. Czeka na kolejny punkt programu, którym zgodnie z wieloletnim rytuałem jest śniadanie. Przygotowuję kawę i kanapki, nie zapominając oczywiście o psie. Jeśli zaserwuję bułkę z szynką, zajada z wielkim apetytem, gorzej jeśli trafi się pomidor, albo ogórek. Pluje, sapie i dyszy przeżuwając i dając mi do zrozumienia, że średnio się postarałem.
Następnym punktem programu jest spacer. Ponieważ zwykle nie dysponuję nieskończonymi zasobami czasu, wypuszczam psa do ogrodu, gdzie bez przeszkód może załatwić swoje potrzeby, nie omieszkując, od czasu do czasu, wytarzać się we wczorajszych odchodach, traktując je niczym poranną toaletę. Wtedy następuje przymusowa kąpiel, podczas której mamy czas na wymianę argumentów.
– Jak czuję twojego Old Spice-a robi mi się niedobrze – powiedział Azor, patrząc na mnie spode łba, z którego rzęsistym strumieniem spływa woda z szamponem.
– Póki to ty mieszkasz u mnie a nie ja u ciebie, masz zakaz taplania się w kupie – odwarknąłem, uświadamiając sobie, że jestem już spóźniony do pracy.
– Ja przynajmniej nie wsadzam cię do wielkiej wanny i nie traktuję szlauchem – urwał rozmowę labrador. 

Na szczęście po powrocie z pracy wszystkie niesnaski odchodzą w zapomnienie.

– Cześć, jak w robocie? – zapytał Azor, mierząc mnie wzrokiem zbitego psa. Na szczęście konfrontacja nie trwa zbyt długo, bo już chwilę później rzucamy się sobie w ramiona i łapy.
Po porcji obowiązkowych pieszczot następuje długi spacer zwany łączką. To magiczne miejsce, gdzie spotykają się wszyscy psiarze z osiedla. Jest tam menażeria kuriozalnych osobistości, niczym z teatru figur woskowych Madame Tussaud. Jest pani Wacława, która demencją starczą może bez wątpienia konkurować ze swą suczką Anielą. Do dzisiaj pamiętam to traumatyczne wydarzenie, jak chcąc być uprzejmy, zaproponowałem kobiecinie zrobienie zakupów. Wchodząc z siatkami do jej mieszkania, odniosłem wrażenie, że coś się rozkłada. Okazało się, że leciwe panie puszczają huraganowe wiatry tak jadowite, że gołębie siedzące nieopodal na dachu spadają zemdlone. Może to dlatego Wacława i Aniela są jakby wiecznie nieobecne? Choć z drugiej strony patrząc, gdyby nie suczka, staruszka zapewne wcale nie wychodziłaby z domu, czekając aż firma pogrzebowa grobo-kop przyjdzie któregoś dnia zabrać jej ciało. Sam się czasem zastanawiam, kto kogo w tym związku wyprowadza na spacer. Pojawia się na łączce również pan Marian, starszy jegomość. Nie wiedzieć czemu, psy traktują go z dziwną atencją, wykorzystując jako drzewko. Stoi sobie dziadulek, patrząc w niebo, a tu ni stąd, ni zowąd podbiega Azor, podnosi łapę i znaczy pana Mariana tym, co ma najcenniejsze. Na szczęście staruszek, uczony doświadczeniem, nosi wysokie gumiaki z cholewami i ani trochę nie przejmuje się psią estymą.
Jest jeszcze Kasia, ładna pani w średnim wieku, która dawno temu wpadła mi w oko, choć jakoś nigdy nie miałem odwagi zaprosić jej na kawę, czy choćby spacer. 
Mój pies towarzyszy mi niemal wszędzie, na przykład w cotygodniowej kąpieli. Tak wychował mnie mój świętej pamięci ojciec, weteran drugiej wojny światowej.
– Pamiętaj synku, że przed niedzielną sumą należy wziąć kąpiel – brzęczą mi słowa taty.
Pies włazi wtedy na szafkę stojącą obok wanny i patrzy się, czekając na przyzwolenie.
– Częstuj się – odpowiadam, kiedy jestem już czysty.
Labrador zaczyna chłeptać brudną wodę, niczym smok Wawelski, aż wanna robi się zupełnie pusta.
Pewnego dnia, ze względu na postępującą parodontozę, wypadły mi wszystkie zęby. Nie wiem dlaczego, ale Azor strasznie upodobał sobie ten, jakże potrzebny mi do gryzienia, przedmiot. Strąca szklankę nosem, w której trzymam sztuczną szczęką i bierze sprawy we własne zęby. Mamy później niezły ubaw, kiedy pies uśmiecha się do mnie, prezentując z tryumfem podwójną klawiaturę. Rechotamy dobre kilka minut, za każdym razem bawiąc się 

równie dobrze. Tylko potem czuję lekki dyskomfort, kiedy muszę tej szczęki używać. Ale i tak gra jest warta funta psich kłaków. Pewnego dnia mój labrador zaskoczył mnie wielce.
Zareagowałem na drapanie w drzwi jak zwykle. To Azor wracał z giganta na, który niczym alkoholik w cugu, udawał się systematycznie w każdy pierwszy weekend miesiąca.
Nie byłoby w tym wszystkim nic złego, gdyby w ślad za labradorem nie pojawił się wilczur a potem liczna gromadka sześciu, może siedmiu młodych piesków przypominających
połączenie niczego z niczym.
– Cześć – rzucił Azor. – To moja rodzina, nie będziesz miał nic przeciwko, jeśli zamieszkamy w sypialni?
– Ale... – zaniemówiłem.
– Fajnie, że się zgadzasz. Podzielę się z nimi swoją karmą – powiedział i zaprowadził gości do salonu przed kominek.

Przydarzyło się to w listopadowy deszczowy dzień. Zajadając się ciastkami,oglądałem w telewizji jakiś program o odchudzaniu, zadowolony, że nadmiar kalorii zbilansuję wiedzą o zdrowym odżywianiu. Zastanawiałem się jak zawsze, czy nie zadzwonić czasem do pani Kasi, aby zaprosić ją na herbatę z rumem. Moglibyśmy siedzieć przed kominkiem i we czwórkę rozmawiać o życiu. I wtedy właśnie poczułem mocny ból w klatce piersiowej, świat odpłynął i...
Zorientowałem się, że coś z panem jest nie w porządku.
– Obudź się, proszę – szczekałem. – Zrobię numer ze szczęką – dodałem, liżąc mu
twarz. – Żartujesz sobie? – powiedziałem, uśmiechając się. – Głupi ten dowcip, ale miewałeś
głupsze – zamerdałem ogonem.
Położyłem głowę na jego klatce piersiowej i czekałem. W końcu w niedzielę jest suma
w kościele. To tylko pięć dni. Wtedy na pewno się obudzi.

Komentarze

Popularne posty